WCISNĘŁAM TEN CHOLERNY BACKSPACE JESZCZE RAZ!
I yeb, dziesięć procent rozdziału od początku... Już nigdy nie wzruszę lekceważąco ramionami, jak ktoś powie "złośliwość rzeczy martwych". Nigdy.
Ych... To był najcieższy rozdział. Serio. Momentami pisałam go na siłę i zdaję sobie sprawę, że nie wygładziłam tego dostatecznie. Z pewnością jakieś opisy odbierzecie jako zbyt surowe. Ale po prostu chciałam skończyć tą serię. A już szczególnie ten rozdział.
Jeśli chodzi o czcionkę... Nie ma nic pomiędzy "mega-wielki-i-w-ogóle-nieestetyczny-rozmiar" a "oj-maluśki-maluśki-jako-rękawicka". Przypryszym. Word od dawna mnie nienawidzi, teraz blogspot. Kiedyś musiało do tego dojść. No nic.
Indżoj.
Robiło się duszno.
Słuchaliśmy
krótkiej historii o tym, jak Malika dobrowolnie poszła do aresztu, jak przedtem
zamordowała wysłanników Rahula i jak pomagał jej w tym Ace.
Siedziałem na
niskim zydlu, obserwowany przez pozostałych, nie mogąc opędzić się od
natrętnych myśli, że to wszystko nie działo się naprawdę. Szczerze mówiąc, nie
mogło, bo jak wytłumaczyć spokój Nainy i Mista w momencie, w którym
dowiadywaliśmy się o śmierci kogoś nam znanego? Ja ledwo się powstrzymywałem,
żeby nie ryknąć, by się brali w garść i szli na pałac, ale równie dobrze mogłem
sobie porzucać grochem o ścianę.
Mistgun stał w
kącie, ukryty w cieniu, jakby pierwsze promienie słońca go parzyły, i z
założonymi rękami słuchał starca. Nie widziałem żadnych emocji, jakbyśmy wcale
nie cofnęli się spod Acte w poszukiwaniu jego brata – stał spokojnie i
wiedziałem, że w duchu rozważał różne opcje, jakie wynikały z zaistniałej
sytuacji. O Nainie można było powiedzieć to samo, może jedynie jeszcze to, że
ten jej spokój był podszyty śmiechem. Wyglądało, że dobrze się bawiła słuchając
o morderstwie Maliki i zacząłem ją podejrzewać o chorobę psychiczną.
— To niemożliwe —
ucięła w końcu, zapijając ohydnie słodkim czajem. — Mówimy o Malice,
najpotężniszej Smoczej Zabójczyni. Nawet jeśli pojawił się ktoś z Rady, to nie
mógł być bóg Ishvalu. Co miałby tutaj robić? Patrzeć, jak książę wytępia swoich
ludzi?
— Bogowie Ishvalu
nie należą do Rady — zwróciłem przytomnie uwagę, a Naina jakby na to czekała;
odwróciła się do mnie z tryumfalnym uśmiechem na twarzy.
— No właśnie!
Majnu sam słyszał, jak stary Yajima mówił o Radzie — podkreśliła, wstając z
zydla i przechadzając się po pokoju. — A Serena nie należy do Rady, tylko do
Dziesiątki. Oni się przecież w ogóle nie mieszają w sprawy… No… Tutejsze.
— Nawet brzmiałoby
to logicznie — przyznałem, bo rzeczywiście nie znajdywałem motywu dla
najsilniejszego maga na kontynencie, któryby tłumaczył jego obecność w
Mahat-Dżahsz. Ponad to mogłem uwierzyć, że w Radzie siedzi banda skorumpowanych
sukinsynów, ale Święta Dziesiątka to byli wspaniali magowie – nie siedzieliby
bezczynnie wiedząc, co wyprawiał Rahul. — Sam rozumiesz, starszy, morderstwo
Maliki to byłoby wyzwanie, i w ogóle nam się to nie łączy z Sereną. Ale nie
zmienia to faktu, że skoro tu jesteśmy, to ją odbijemy, bo pewnie siedzi gdzieś
i płacze w poduszkę — pozwoliłem sobie na głupi żart, bo Naina zbyt nerwowo
krążyła po pokoju. Zawsze zachowywałem się trochę głupio, gdy widziałem u niej
ten rodzaj rozstroju.
Od momentu, w
którym mieszkańcy ciasnego, obskurnego domu, niemal wkopanego w piach,
przestali mi się kłaniać, pojąłem co miała na myśli Naina. Kiedy opowiadała o
zabobonnym ludzie Wschodu nie sądziłem, że byli w takim stopniu oddani wierze.
Za każdym razem gdy się odzywałem, truchleli, i wymawiali coś jak „Czcigodny”.
Nie, żeby mi się to nie podobało, ale zaczynało być irytujące. Poza tym mamrotali
modlitwy, gdy temat dotyczył śmierci, i rzucali mi tak błagalne spojrzenia, że
w końcu nie wytrzymałem i zapytałem, o co chodzi.
— Tyś Indra,
bóstwo nieba i piorunów — wyjaśnił krótko starzec, jakby to miało mi dać pełną
odpowiedź, a gdy pokiwałem głową, bardziej skołowany niż przedtem… Ta banda
czubków rzuciła się przede mną na twarze!
— Hej, dajcie
spokój! Jaki ze mnie Indra… Do cholery, wstawajcie! Nie chcę żadnych mo…
— Laxus — Naina
znieruchomiała i zmrużyła powieki. Popatrzyłem na nią trochę zrezygnowany, bo
nie wiedziałem, jak zmusić tych ludzi do wstania, a trochę mając nadzieję, że
ona powie coś, co odwróci ich uwagę i będę mógł spokojnie zwiać. — To jest
najlepszy pomysł, o jakim słyszałam.
Taaak… Szczerze
mówiąc, tych pomysłów, dobrych, nie było za dużo. Bo po informacji, że armia
się rozpadła, Ace uciekł do oazy Al-Wahram i generalnie nikt nie wiedział, co
dalej, nasza inwencja spadła prawie do zera. Mist się nie odzywał, standardowo,
i nie podejrzewałem go o jakiś błyskotliwy plan, ja zaproponowałem, żebyśmy w
trójkę poszli do pałacu, a Naina, jak już było powiedziane, urządzała sobie
pielgrzymkę po pomieszczeniu.
— Ashwaq —
zwróciła się do jednego z leżących, a gdy się nie podniósł, gorliwie zanosząc
modlitwy, zniecierpliwiona pomogła mu wstać. — Pójdziesz do Al-Wahram i
zawiadomisz Ace’a, że wróciłam, niech zbierze wszystkich ludzi, których zdoła.
Faruk, dokąd zbiegła reszta?
— Na pustynię,
siostro. Nadchodzi pora burz, odszukanie rebeliantów nie będzie łatwe.
— Jeśli idzie
burza, to schronili się w miastach — westchnęła i gestem nakazała mi podejść.
Ominąłm leżących i odrobinę pochyliłem głowę, a Mist podchodzący z drugiej
strony niemal nie oddychał. — Armia szybko się znajdzie, gdy usłyszą, że ja tu
jestem. Ale przyjdą jeszcze szybciej, jeśli usłyszą o Gromowładnym.
— I co niby mam
zrobić? — syknąłem, bo jakoś uwaga wszystkich mieszkańców Wschodu nie była mi
na rękę. — Łazić po mieście i robić wyładowania?
— Nie, Iskierko,
zrobić tylko jedno wyładowanie. Potężne, takie, które zobaczy cała Al-Kariba. A
potem pójdziemy do Mmahat-Dżahsz, odzyskamy Malikę i zabijemy Rahula.
— Prosty plan,
podoba mi się — zgodził się Mist, jakby nie słyszał ostatnich słów. Trochę nie
mieściło mi się w głowie, żeby szczeniak wiedział o co chodzi w zabijaniu. Nie
mógł wiedzieć tego nikt, kto zwyczajnie tego nie zrobił.
— Tylko konieczne
będzie przebranie… Amun, jego majestat Indra Gromowładny życzy sobie zmienić
odzienie! Przynieś coś godnego!
— Oszalałaś?! —
Syknąłem, łapiąc ją mocno za ramię. — Mogę robić dużo rzeczy, ale udawanie
boga…
— A kto tu
mówi o udawaniu? Masz być po prostu sobą. Przybyłeś, by ukarać księcia za jego
grzechy, obalić jego dynastię i założyć nową.
— Jestem za młody
na zakładanie rodziny! I w ogóle to dziadek niedługo ma urodziny, zabije
mnie, jak nie przyjdę, bo będę zajęty płodzeniem dzieciaków!
— Szukasz
problemów, Laxus — zwrócił mi uwagę Mist tak cicho, że ledwie go usłyszałem. —
Zrób co do ciebie należy, i wynośmy się stąd.
Przez chwilę
mierzyliśmy się wzrokiem, nim pojąłem, o co mu chodziło. I bynajmniej nie była
to chęć ośmieszenia mnie. Zgodziłem się, z rezygnacją wciskając ręce w
kieszenie spodni, którym przydałoby się pranie, i pokręciłem głową.
— Dobra, ale to ma
być naprawdę w trybie ekspresowym, nie lubię zwracać na siebie uwagi — podałem
warunek, na który oboje zgodzili się zbyt entuzjastycznie bym nie wiedział, że
kłamali.
Jeszcze przed
południem temperatura była niemożliwie wysoka i choć obaj z Mistem bardzo się
staraliśmy, nie mogliśmy z tego upału usiedzieć w miejscu. Ciężko się oddychało
w całym tym pustynnym pyle, a słońcu to już serdecznie i z mściwością życzyłem
śmierci.
Szczerze się
dziwiłem tym wszystkim ludziom, którzy w takim spokoju żyli w Al-Karibie, a
obserwując przechodniów zza zasłony dochodziłem do wniosku, że to nie tylko
kwestia adaptacji, ale zwczyajnie nadludzkie zdolności! Dopiero po jakimś
czasie zwróciłem uwagę na ich postawy, na całą atmosferę… Byli jak martwi. Sami
przygięci do ziemi starcy, mnóstwo starców i ani jednego dziecka.
— Ponuro tu u was
— rzuciłem w przestrzeń. Naina nie zaregaowała, przebierając w ubogim zbiorze
odświętnych ubrań przyniesionych przez mężczyzn.
— Ludzie stracili
nadzieję — odezwał się starzec, poprawiając się powoli na pryczy. Odwróciłem
się do niego i czekałem, chcąc dowiedzieć się więcej. Doświadczenie w
rozmowach ze starymi miałem, to wiedziałem, że chwilę będę musiał wgapiać się w
niego bezceremonialnie, aż dokończy. — Odebrano im przyszłość, nie widzą celu
swojej podróży, czekają na śmierć. Myśleliśmy, że zjawisz się wcześniej, zanim
ta rzeź się rozpoczęła. — Usłyszałem jawne oskarżenie w jego głosie, miał mi za
złe; ciekawe, czy stałby na tym stanowisku, gdyby wiedział, że miałem
szesnaście lat i zwykłe szczęście obdarzyło mnie magią błyskawic.
— Bogowie zjawiają
się wtedy, kiedy sami zechcą, inaczej nie byliby bogami — odezwała się Naina,
wybierając w końcu jakieś czerwone szarawary i paskudny, biały kaftan.
Pokiwałem głowę, zgadzając się z jej słowami i próbowałem robić dobrą minę, ale
naprawdę zrobiło mi się ich wszystkich żal. Stracili rodziny. Gdybym ja stracił
swoją, raczej nie miałbym odwagi żyć.
Bez słowa
poszedłem do drugiego pomieszczenia się przebrać.
Nad Al-Karibą
zbierały się burzowe chmury. Z oddali nadchodziły grzmoty, dudniące głucho w
przestrzeni między niebem, a ziemią, i mieszkańcy, choć przerażeni, wyglądali
przez okna, ciekawi tego, co się działo. Nie była to pora deszczu, a burze
pisakowe nie zapowiadały się tak donośnie, więc dziwne zjawisko powoli
wywoływało panikę. Kiedy spadł deszcz, ludzie wylegli na ulice i zaczęli
wznosić dziękczynne modły, choć nie wiedzieli, czy to rzeczywiście była
dobrotliwość niebios, czy zapowiedź kolejnego kataklizmu. Pojawiły się pierwsze
błyskawice i ludzie wstrzymali oddechy. Na moment powietrze zamarło, zrobiło
się cicho, jak nigdy dotąd, i nagle, wprost na Mahat-Dżahsz, runęła ogromna
błyskawica, rozłupując dach pałacu.
Wrzask był
nieopisany, ludzie zaczęli tańczyć z radości i gratulować sobie nawzajem.
Niektórzy trwali w modlitwie, płacząc głośno i bijąc się w piersi, i nawet
nadchodzący żołnierze nie zmusili ich do ucieczki.
Stopniowo, od
południowej strony miasta, wrzask milkł, ludzie padali na kolana, bili czołami
o ziemię i wnosili modły pochwalne. Pmiędzy nimi szedł człowiek – nie dorosły
mężczyzna, ale i nie chłopiec – od którego biła złota poświata. Szedł spokojnym
krokiem, patrząc wprost na Mahat-Dżahsz, a ryk nieba rezonował w ciałach ludzi.
— Indra…
Gromowładny… Boże, zmiłuj się nad nami!
— Zaświadczam, że
nie ma boga, prócz Indry…!
— Sprowadź
zniszczenie! Niech ukorzy się twój grzeszny lud!
— Słuchałem
waszych modlitw…! — zabrzmił głos tak mocny, jak sam grom, i ludzie ze strachu
zamierali. Ulica pękała w szwach, a jednak pomiędzy tłumem utworzyła się droga
do pałacu. — I posłałem wam proroka… Ażeby ostrzegł i nawrócił waszego księcia!
— Niech będzie
pochwalone imię twoje! — Wybuchło, a bóstwo nadal spokojnie kroczyło przez
tłum.
— Lecz syn mój nie
usłuchał… I oblał pustynię krwią! Której nie chciałem! A zatem, ludu pustynny,
najwierniejszy… Przychodzę, by pomścić wasze cierpienia! Nie będzie więcej łez!
Dom, który nie gościł w swoich progach żadnego boga… Dziś dostąpi zaszczytu
podjęcia najpotężniejszego!
— Wymyśliłaś to na
poczekaniu?
— Po prostu wiem, co do
nich dotrze. To banda durniów, i bogom za to dzięki, bo inaczej nic by z tego
nie wyszło. Teraz twoja kolej, Mist.
Z nieba lunął deszcz,
zastępując duszność powietrza zapachem mokrego piachu. Błyskawice hulały w
najlepsze, uderzając w okolice pałacu. Laxus parł do przodu, w duchu ciesząc się
z paniki, jaką wywoływał, i nabożnego strachu, postanawiając, że każe swoim
przyjaciołom mówić do siebie „wasza wysokość”. W końcu co bóg, to bóg.
Chmury nad nim, niby w
jakiejś grotesce, zostały przecięte, a z rozrastającej się szczeliny wychynął
ohydny łeb z sześcioma oczami, ozdobiony koroną z rogów. Bestia ryknęła
przeraźliwie i pokrytą bąblami łapą wskazała Mahat-Dżahsz. Ludzie rozbiegali
się w panice, tratując siebie nawzajem, z krzykiem i prośbami o zmiłowanie.
Indra sprowadził demona zagłady na Al-Karibę – kara boska dopełniała się.
Z północnej strony
nadciągała noc. Torowała sobie drogę wśród domów, paraliżując chłodem, i
zmierzała prosto na pałac. Bariery magiczne, chroniące granicę miasta, rozpadły
się w mgnieniu oka, lecz odpowiedzialny za to człowiek nie poinformował Rahula.
Milczał, mając nadzieję, że nim ktokolwiek odkryje jego sabotaż, zostaną zabici
przez nadchodzącego Indrę. Chaos w mieście był nie do opanowanie. Oddziały
dezerterowały i umykały na pustynię razem z cywilami. Rahul wydawał rozkazy,
jak tylko wiadomości dotarły do bram pałacu, ale ludzie, chodź udawali
posłusznych, nawet nie myśleli przeciwstawiać się bogu.
Harem opustoszał,
niestrzeżony przez dezerterów, wszyscy uciekali, i tylko Rahul z grupą oddanych
mu żołnierzy i ambasadorem Rady
Magicznej pozostali na swoich miejscach.
Ogrody zniszczyła
błyskawica, dziedziniec płonął, wzbijając w powietrze czarnawy dym
przesiąknięty zapachem olejków. Jedna z wież runęła, grzebiąc kilkudziesięciu
ludzi, pozostałe dwie stały pewnie, jakby gotowe oprzeć się wichurze.
Z ciemnej czeluści nieba
demon wyłonił się do pasa, i opierając łapy na chmurach przesuwał się w kierunku Mahat-Dżahsz, rycząc
potwornie. Obserwujący to Rahul nie miał nawet odwagi odwrócić wzroku. Blady, z
szeroko otwartymi oczami patrzył na największą potworność, jaką stworzono, i
dopiero złota błyskawica u bram odwróciła jego uwagę. Wśród dymu i huku stał
Gromowładny we własnej osobie i choć książę bardzo chciał wierzyć, że to tylko
dziecko, na którego kiedyś wydał wyrok śmierci – nie mógł. Odżyły w nim słowa
Proroka, którego wiele lat temu postanowił ściągnąć do pałacu dla uciechy
swojej pierwszej żony, Darin.
W tym kraju przyszło na świat dziecko, które
poruszy twoim tronem. Zburzy twój pałac i zmiażdży twoje ogrody, nie mając
litości dla mieszkańców. Ciebie samego zakuje w kajdany, oblecze w białe płótno
pielgrzyma i da znamię, którego nigdy nie zniszczysz, a które będzie nakazywało
ludziom omijać cię. Jeśli twoje serce się nie zmieni, ciebie i twój pałac, Dom
bogów, czeka unicestwienie.
— Indra Gromowładny —
wyszeptał pobielałymi wargami. Oodwrócił się z szaleństwem wypisanym na twarzy
i rozkaz zamarł mu na ustach; jego ludzie uciekali w popłochu, błagając o
życie. Za nimi spokojnym krokiem szedł ambasador.
— Z…Zaraz! Dokąd! Czyż
Rada nie obiecała mi…! — zaprotestował, nagle pomując, że padł ofiarą pułapki.
Uśmiech ambasadora tylko to potwierdził.
— Rada nie składa obietnic
umarłym — odparł.
Naina spodziewała się
Maliki w Podziemiach i gdy stanęła u wejścia, czuła wyraźnie zapach starszej
siostry. Mimo że wejście w mroczny tunel wzbudzało w niej dreszcze, przekroczyła
próg i biegła, kierując się nosem.
— Nie żyje, też mi… —
mamrotała do siebie, pokonując labirynt. Po prawdzie zaczęła mówić na głos by
zagłuszyć odgłosy kopania i jęki, które, mimo ciszy, słyszała. Pamiętała każde
dziecko, które zamordowano w Podziemiach i wydawało jej się, że małe,
posiniaczone ręce czepiają się jej ubrania, gdy biegła. — Niech cię szlag,
Malika! Nie miałaś kiedy dać się aresztować?! — wrzasnęła, przyspieszając.
Wracały zawroty głowy i już od jakiegoś czasu czuła gorączkę – nie wypoczęła po
ponad dwunastu godzinach w kajdanach z kamienia pieczętującego, wciąż była na
pełnych obrotach i wiedziała, że gdy już znajdzie siostrę, prawdopodobnie nie
będzie miała siły nawet się ruszyć.
Przezornie zostawiono
tylko jedną pochodnię w korytarzu, w którym znajdowała się cela Maliki. Naina
zabrała ją ze sobą i stanęła przed kratami, krzywiąc się na wszędobylski odór
krwii. Widziała cień siostry, leżącej pod ścianą, złośliwie milczącej.
— No, jestem — Naina
złapała za kraty i zrobiła z nich kurz. Weszła do celi z tryumfalnym uśmiechem;
tym razem to ona ratowała starszą siostrę, nie na odwrót, jak tysiąc razy
dawniej. — Co, do diabła, wstawaj! Malika?
Laxus szybko pozbawił
Rahula przytomności, nie zadając sobie nawet trudu, by otworzyć usta. Spokojnie
czekał w opustoszałym pałacu, aż Naina z Maliką się pojawią, choć dręczyło go
niejasne przeczucie, że coś było nie tak.
Miasto nadal brzmiało
krzykami i płaczem, choć ciszej, niż poprzednio – mrowie ludzi zdążyło opuścić
Al-Karibę i schronić się za wydmami okalającymi miasto. Niektórzy uciekali
jeszcze dalej, jeśli pozwalały im na to siły, lecz nikt nie miał odwagi
odwrócić się za siebie i zobaczyć, że demon na niebie zniknął, choć burza nadal
trwała. Ciemna fala rozmyła się w powietrzu, Mahat-Dżahsz, choć uszkodzone,
było na swoim miejscu.
Dreyar nie mógł uwierzyć,
że wszystko poszło tak gładko. We trójkę udało im się dokonać zamachu stanu,
zmienić porządek na całym Wschodzie! Jeśli mogli zrobić taką rzecz, co stało im
na przeszkodzie, by zwojować cały świat?
Babcia Karima od początku
całego zamieszania stała na malutkim tarasie i obserwowała przejście Indry i
pojawienie się demona. Owszem, modliła się, ściskając talizmany ochronne, ale
nie widać było strachu na jej twarzy. Patrzyła tak, jak starzy ludzie potrafią
– gotowa na koniec, świadoma, że przeżyła znacznie więcej, niż powinna. Stała
spokojnie, obserwując grę błyskawic na niebie, a gdy kolejny piorun uderzył w
pałac i jedna z wież runęła, babcia Karima, jak dawno temu nazwały ją dzieci z
ulicy, z radością wyszeptała:
— Nareszcie…
Leżał przede mną. Władca
Wschodu, który nałożył nagrodę na moją głowę, koszmar, przed którym uciekałem
trzy lata, teraz nieprzytomny leżał w gruzach i popiele, całkowicie zależny od
mojej woli. Właściwie dlaczego nie miałbym się go pozbyć? Czy on zastanowiłby
się przed wydaniem wyroku na mnie? Czy zastanowił się choć przez chwilę, nim
kazał pomordować wszystkie dzieci swojego ludu? Czy taki sukinsyn zasługiwał,
żeby go oszczędzić i puścić wolno? Z drugiej strony teraz już mi nie zagrażał,
nie powinienem decydować…! Co za brednie! Rahul był szaleńcem, szczurem, który
gryzł, gdy czuł niebezpieczeństwo! Zabicie go byłoby spłaceniem długu wobec
ludzi Wschodu jedynie w jakimś ułamku.
Choć z drugiej strony cokolwiek by zrobił, nigdy nie wróciłby życia, nigdy nie
mógłby spłacić długu… Dlaczego nie miałbym go zabić? Czy nie miałem grać Indry?
Co na moim miejscu zrobiłby bóg, jeśli nie ukarał mordercy śmiercią?
Powietrze przesycił
duszący dym, wybiegłem z ogrodów na oślep, mając dość pytań i czekania na Nainę
czy Mista. Przetarłem oczy dopiero, gdy zatrzymałem się przed jedną z wież, i
choć powinienem się tego spodziewać, zaskoczyło mnie, jak pusto było wokół. W
tym dymie nie mogłem wyczuć Przybłędy, i zaczynałem się denerwować. Za długo
jej nie było. Pewnie, że mieliśmy plan b, ale zwyczajnie opuszczać Mahat-Dżahsz
samemu jakoś mi nie leżało. Chciałem spalić ten pałac, choć jeszcze długo
później nie potrafiłem podać racjonalnych argumentów. Opustoszały, w
płomieniach, budził strach, a znając jego historię z ostatnich dziecięciu lat,
tonął w morzu krwii niewinnych. Był symbolem śmierci i uciemiężenia tych
zabobonnych ludzi – należało zrównać go z ziemią.
Zawiało chłodniejszym
powietrzem, które przegnało żar. Z przyjemnością wystawiłem się na wiatr, z
początku nie rozumiejąc, że to magia Nainy. Wydawało mi się, że powinna dotrzeć
od północy, więc dlaczego…
— Laxus!! Szybciej! Ogrody!
Wrzask, bo nie mogłem tego
nazwać krzykiem, Mistguna przebił się przez huk walących się krużganków.
Zanurkowałem w czarny dym, nie próbując zetrzeć sadzy z twarzy czy rąk, i
wróciłem do epicentrum tragedii. Mist stał zalany krwią i wydawało się, że bronił
dostępu do Rahula przed kokonem czarnej energii. Widziałem go kiedyś, raz, gdy
Naina mierzyła się do gorlanem… Przeraziła mnie wtedy do szpiku, i choć teraz
efekt był podobny, szybko odkryłem, że byłem w stanie się poruszyć.
Energia rozprzestrzeniała
się, wirując. Zaczęła dławić ogień, pokrywać szronem resztki mozaiek i
kolorowych szyb w oknach po drugiej, jeszcze nie zniszczonej stronie budynku.
Rośliny, które nie zdążyły spłonąć, wyschły i na moich oczach zmieniły się w proch.
Wiedziałem, że następstwem będzie brak tlenu i całkowite zniszczenie, ale
dlaczego? Co się działo?
Nie rozumiałem, dlaczego Mistgun krwawił ani
dlaczego zasłaniał sobą leżącego Rahula. Z wysiłkiem podszedłem bliżej.
— Uderz ją — warknął Mist,
dysząc ciężko. — Uderz! Oszalała! Nie wiem, co się stało, ale musi stracić
przytomność!
— Przybłędo…! —
spróbowałem dyplomacji, choć zdawałem sobie sprawę, że byłem nazbyt
optymistyczny. — To Mist! Do diabła z tobą, o co chodzi?!
— Uderz ją!
— Niech was wszystkich…!
Jeszcze nim uderzyłem,
wiedziałem, że tego uniknie. Jej kumulująca się magia nagle została
skondensowana, niemal samoczynnie, i wystrzeliła w górę przyjmując formę słupa.
Niebo nadal odbijało echa gromów, gdy magia Nainy zaczęła formować się w
ogromną pieczęć. Nie wierzyłem…
— Laxus! Ona chce nałożyć
przekleństwo! — Mistgun naprawdę wrzeszczał jak opętany, zupełnie zapominając o
byciu powściągliwym, działającym mi na nerwy trzynastolatkiem. Starł krew z
czoła umazaną w sadzy ręką i splunął na czerwono, po czym spróbował złapać
głębszy wdech.
Zrobiłem jeden krok, potem
drugi w kierunku Nainy i choć zbierałem magię w rękach, po prostu nie
potrafiłem… Wściekły na samego siebie, mając za sobą przerażonego maga a przed
sobą oszalałą Przybłędę musiałem być rozsądnym, odpowiedzialnym… Musiałem… Musiałem…
— Nie miej mi za złe… —
powiedziałem i wziąłem zamach, chcąc uderzyć prosto w jej praw profil. Złapała
mnie i unicestwiła błyskawicę, a zielone oczy błyszczały gniewnie. Wcale nie
wydawała się wtedy niespełna rozumu.
— Malika — powiedziała
zachrypniętym głosem i dopiero wtedy pojąłem, że rzeczywiście garstka
rebeliantów miała rację. Że Malika, potężna siostra Nainy, została zamordowana.
— Rób, co chcesz —
odsunąłem się i Mistowi nakazałem to samo. Szczeniak patrzył na nas jak na durniów,
ale Naina wybiła mu z głowy dłuższy opór.
— Jeśli nie odejdziesz,
Mist, zrobię ci to samo.
Przeklęła go. Skazała na
wędrówkę przez wieczność, w samotności, w ciszy. Uważałem, że powinna go zabić.
Na pustyni, wśród
rebeliantów i mieszkańców Al.-Kariby spędziliśmy kilka dni, wędrując do
Gebhery. Naina była nieprzytomna, gdyż według oświadczenia medyka była
przemęczona i zupełnie wypłukana z magii. Nie mieliśmy pojęcia, gdy był Ace i
Dżamal Udin, o którym poinformowali nas
doradcy Maliki, czekający na Nainę w oazie Al.-Wahram. Tak, potwierdzili, że
przez chwilę był tam też Ace, ale w którymś momencie po prostu zniknął. Nie
zamierzałem go szukać, chciałem tylko wrócić do Magnolii i przez jeden dzień,
bite dwadzieścia cztery godziny spać, nie przejmując się całym światem.
W Gebherze Naina dochodziła do siebie, przeczekaliśmy
burze piaskowe, przygotowując się do drogi w glorii wybawców. Naina
wspaniałomyślnie, z moim oficjalnym błogosławieństwem, ustanowiła naczelnika
Wschodu i obiecała kontrolować jego zarządzanie. Tam też pochowaliśmy Malikę,
której prochy Naina zebrała do urny i na dzień przed powrotem uciekła z nimi na
pustynię. Wróciła późno w nocy, milcząca, z oczami zaczerwienionymi od płaczu,
ale spokojna. Nie pytałem. Dopiero nad ranem, gdy nad pustynią wstawał szary
świt, odważyłem się powiedzieć kilka słów. Oboje nie mogliśmy zasnąć, choć
powinniśmy wypoczywać ile się dało.
— Nie wrócisz tu.
— Nie. Teraz nie mam po
co. Wydałam polecenie zburzenia Al-Kariby, myślę, że wszyscy posłuchają.
— Dlaczego go nie zabiłaś?
Westchnęła ciężko i
odwróciła się do mnie. Wstałem z materaca i podszedłem bliżej, wiedzony jakimś
dziwnym uczuciem. Długo patrzyła mi w oczy, a w mdławym blasku świecy mogłem
dostrzec sprzeczność jej emocji i to, jak walczyła z sobą. Nigdy nie byłem
dobry w pocieszaniu czy innych bzdurach, więc trochę nieporadnie, ale odważyłem
się i ją przytuliłem.
— Myślałam, że zdążymy… —
zaniosła się szlochem i histerycznie wciągała powietrze. Objąłem ją mocniej
lecz nie ważyłem się odezwać. Cokolwiek bym powiedział, nie dałoby rezultatu. —
To miałam być ja… Och, Boże, Laxus, dlaczego byłam tak samolubna by myśleć, że
ona sobie poradzi? Jak musiała się czuć, umierając tam… Czekając na mnie…!
Tak. Ja myślałem o tym
samym. Dlaczego nie zdążyliśmy na czas? Dlaczego Serena osobiście zamordował
Malikę? Dlaczego w Mahat-Dżahsz nie było nikogo z Rady, choć Yajima
poinformował nas o ich obecności?
— Będziemy najpotężniejszymi
magami Ishvalu, Naina — obiecałem, czując, że z każdym jej szlochem mnie także
chciało się wyć z bólu. — A potem pójdziemy po głowę Sereny.
Woaa, miło znowu to poczytać:3
OdpowiedzUsuń